Ściągasz pliki = jesteś anarchistą?
Published on
Translation by:
Kasia KowalczykGdy Eircom, irlandzka firma telekomunikacyjna zablokowała we wrześniu dostęp swoich klientów do strony Pirate Bay z gardeł użytkowników Internetu z całego świata rozległ się cichy, złośliwy chichot.
Wielka Brytania i Francja narzucają swoje własne prawo odcinające od Internetu osoby nielegalnie ściągające pliki, Parlament Europejski wraz z Komisją 4 listopada prowadzi rozmowy mające sformalizować ich stanowisko.
Wątłe próby kontrolowania najpopularniejszej strony internetowej za pomocą której można dzielić się plikami na świecie jedynie podkreśla fakt, że providerzy Internetu już nie rządzą jego zawartością. „To strata czasu” – oznajmił jeden z komentatorów na przeznaczonej dla studentów stronie studentsmart.ie. „Należy iść na stronę x.com, następnie kliknąć na ‘omiń blokadę Eircomu’ i...ha ha, zrobione. Eircom po prostu zepchnie ten proceder do podziemi. Jest tyle sposobów na dzielenie się plikami, że aby tego zaprzestać, należałoby po prostu zamknąć Internet”.
„Po co płacić, skoro mogę mieć to za darmo?”
Jednak w tym wszechobecnym powracającym poczuciu anarchii tak obecnym przy idei ściągania plików nie chodzi tylko o robienie w konia żądnych pieniędzy korporacji. Przyzwolenie na darmowe ściąganie plików kwestionuje hegemonię prywatnej własności i tworzy międzynarodową wspólnotę posiadającą pewne dobra, gdzie pieniądz nie ma znaczenia. Wiele osób zaczyna się zastanawiać, dlaczego sztuka i informacja znajdują się w łapach międzynarodowych korporacji? Upokorzone wytwórnie płytowe i filmowe ciągle nie są w stanie dać satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego ściąganie plików z Internetu jest złą rzeczą (twórcze wariacje na temat „nie kradnij” nie są zbyt przekonujące) i całe pokolenie ludzi patrzy obecnie na pliki nie jak na coś, co się „posiada”, ale raczej co się „dzieli”.
Już sto lat temu Lew Tołstoj sprzeciwiał się prawom autorskim, jednak dzisiaj grupy lobbystów sprzeciwiające się prawu autorskiemu pojawiają się jak grzyby po deszczu. Francuska Assocation des Audionautes powstała w 2004 roku aby zapewnić pomoc osobom oskarżonym o łamanie praw autorskich. Coraz więcej publikacji cyfrowych wykorzystuje kod licencyjny „Copyleft”, który zamiast ograniczać prawa do rozprzestrzeniania i kopiowania raczej je daje. Organizacje w Berlinie, Helsinkach czy Kopenhadze aktywnie tworzą takie inicjatywy jak Kino Piratów, podczas gdy organizacje działające online, na przykład The Free Software Foundation (FSF) dążą do uwolnienia całego oprogramowania od praw własności. „Korporacje stojące za oprogramowaniem za które należy płacić często szpiegują to, co robią użytkownicy programu oraz ograniczają dzielenie się plikami”, informuje strona internetowa FSF. „A ponieważ korzystamy z komputerów na co dzień, płatne oprogramowanie stanowi wielkie niebezpieczeństwo dla wolnego społeczeństwa.”
Puszka Pandory
Można powiedzieć, że rozprzestrzenienie plików w Internecie otworzyło puszkę Pandory. Wysiłki europejskich rządów aby zablokować to zjawisko jedynie pokazało, jak gwałtownie rozprzestrzenia się to zjawisko. Rzeczywiście, według szwedzkiego dziennika „Sydsvenskan”, większość tegorocznych szwedzkich kandydatów do Parlamentu Europejskiego uważa, że Europa zbytnio zaangażowała się w tę sprawę. „Unijne prawa powstają w wyniku lobbystów z Hollywood, którzy ślepo wierzą w całkowite nadzorowanie Internetu” – mówi angielskojęzycznej gazecie „The Local” członek partii Zielonych Carl Schlyter. „Nie jest to ani możliwe, ani pożądane”.
W innych miejscach taktyka mozolnej kontroli społecznej jest promowana po to, aby idee własności i Internetu nie stały się jasne. „Nie zgadzam się z argumentem, że w Internecie powinna panować anarchia” – wypowiedział się 20 października Ben Bradshaw, brytyjski sekretarz ds. kultury. „Że każdy powinien mieć dostęp do tego, co chce, za darmo”. Jednak jak wyjaśnia Alex Brown, specjalista ds. prawa internetowego, tak rozdmuchana retoryka nie rozwiąże szybciej problemu: „ludzi powstrzyma wprowadzenie rozwiązania technicznego” - mówi dla „The Guardian”. „Ale takiego nie mamy”. Ostatnia kontrowersyjna wersja unijnej dyrektywy IPRED (dyrektywa dotycząca wprowadzenia międzynarodowych praw autorskich) nie dotyka w szczególny sposób przeciętnej osoby ściągającej muzykę czy filmy. Jeden z komentarzy na stronie „The Local” pokazuje nastawienie nowej społeczności dzielącej się plikami: „jeśli wprowadzone prawo jest złe, na pomoc przyjdzie technologia. Jest wiele sposobów, aby obejść prawo”.
William Gibson, amerykańsko-kanadyjski autor powieści science-fiction i pierwsza osoba, która użyła terminu „cyberprzestrzeń” w 1984 roku przewidział obecną sytuację: „Internet to dziwna rzecz. Nie zarabia żadnych pieniędzy, działa ponadnarodowo i nikt nie może jej kontrolować. To wielka anarchistyczna inicjatywa”. Wtóruje mu Eric Schmidt, szef firmy Google: „Internet to pierwsza rzecz, którą zbudowała ludzkość i której ludzkość nie rozumie. To największy anarchistowski eksperyment, jaki kiedykolwiek przeprowadzaliśmy. Chciałbyś pokonać chińskiego firewalla? Krótkie poszukiwania przeprowadzone przez wyszukiwarkę Google pomogą Ci w tym.
Translated from Internet: 'the great anarchist event' no longer ours to 'control'