Czego wstydzi się Casablanca?
Published on
Translation by:
Karolina PinkowiczSidi Moumen to jeden z 500 slumsów w Casablance. Pochodzi stamtąd 5 zamachowców, którzy przeprowadzili największy atak terrorystyczny w historii Maroka. Większość Marokańczyków nigdy nie postawi tam swojej stopy. My jednak odwiedziliśmy to miejsce, rozmawialiśmy z ludźmi i przyjrzeliśmy się Sidi Moumen w kontekście całej Casablanki.
„Sidi Moumen to nie żarty, Monsieur” - przed chwilą radosny taksówkarz posępnie wypowiada te słowa przy wtórze pisku opon, zupełnie tak, jakby samo napomknięcie o tym zniesławionym miejscu wystarczyło, żeby zabić całą radość panującą w malutkim Fiacie Uno.
Miejsce, gdzie większość mieszkańców casablanki nigdy nie postawi swojej stopy
Pomimo, że w stronę oddalonych dzielnic gładko suną nowoczesne lśniące tramwaje, większość mieszkańców miasta nigdy nie udaje się do tak daleko. Ludzie postrzegają te dzielnice jako coś tylko trochę mniej niebezpiecznego, niż kolonie trędowatych. Świadomość jednak powoli się zmienia: w Sidi Moumen wdrażany jest właśnie jeden z najbardziej ambitnych planów arabskiego świata mający na celu zmniejszenie liczby slumsów i zwalczanie biedy. Dlaczego? Właśnie przez to, „co się stało” – używając miejscowego sposobu mówienia.
„To" stało się 16 maja 2003 roku w porze obiadowej. Do popularnej kawiarni Café de Espana w centrum wbiegł mężczyzna detonując bombę przymocowaną do klatki piersiowej. Czterech kolejnych zamachowców zaatakowało inne cele w mieście. Był to najbardziej śmiercionośny atak terrorystyczny w historii Maroka. Zginęło w nim 45 osób, a rannych zostało ponad 100. Wcześniej, rankiem, wszyscy zamachowcy opuścili swoje domy w slumsach Sidi Moumen.
Zmiany na lepsze
Biedne dzielnice Casablanki stały się synonimem ekstremizmu, ale jednocześnie zaczęły przyciągać aktywistów. Do tych części miasta napływa z Centrum Kultury Sidi Moumen, wyróżniającego się jak latarnia morska na tle wzburzonego morza, mnóstwo projektów socjalnych. Osobliwy żółty autobus szkolny „z Harrisburga w Pensylwanii” to pierwsza oznaka tego, jak ważne są zewnętrzne fundusze dla pierwszego centrum społecznego w całym Maroku.
Ośrodek zapewnia grupie ponad 300 młodych ludzi ze slumsów bibliotekę z 5 000 książek, instrumenty muzyczne, komputery, zajęcia sportowe, językowe i ogrom innych form aktywności. Kiedy docieram na miejsce, właśnie trwa konkurs młodych talentów. Biorący w nim udział artyści prezentują umiejętności jako DJ-e, tancerze i poeci. W pierwszym rzędzie siedzi założyciel centrum Boubker Mazoz – wieloletni organizator społeczności. Jego srebrne włosy i wąsy sprawiają, że wygląda jak kopia Omara Sharifa z Doktora Żywago.
Dzięki swoim, jak się wydaje - nieskończonym, kontaktom na całym świecie, Boubker ciągle pozyskuje fundusze.
„W zasadzie stałem się profesjonalnym żebrakiem” - Boubker szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. Półka za nim skrzypi od ciężaru nagród i odznaczeń z jego imieniem. „Organizacje pozarządowe przychodziły, fundowały, wyjeżdżały i nic się nie zmieniało. Nawet ja przyjeżdżałem tutaj, przywoziłem do szkół tornistry, ale one je wyprzedawały. Więc zdecydowałem się zostać” - tłumaczy. Wielu z pracowników centrum dorastało w takich trudnych dzielnicach i dlatego rozumie jak ważne jest, aby pozostawać wewnątrz tego społeczeństwa i dawać innym przykład. Centrum było nawet źródłe, inspiracji dla twórców podobnych projektów w siostrzanym mieście Casablanki – Chicago.
Pomimo zapewnień rządu o znacznej poprawie w dzielnicy slumsów, ciągle szacuje się, że 111 500 rodzin tłoczy się w 500 nielegalnych obozach w samej Casablance, co budzi niepokój zwłaszcza w obliczu Arabskiej Wiosny, która mogła równie dobrze mieć miejsce w Maroku. Jeśli tak by się stało, miejsca takie jak Sidi Moumen, pomimo, że wiele się tam już zmieniło od zamachu, mogłyby się stać punktami zapalnymi.
Nagromadzenie frustracji
„Tu nie panuje radykalny islam, tylko niesprawiedliwość, bieda i marginalizacja. Przestępca jest radykalistą, czyż nie?” - pyta Boubker. „Kiedy ludzie nie czują się obywatelami, nie czują, że państwo jest dla nich i dla ich rodzin, wzbiera w nich frustracja. Nie niszczysz czegoś co należy do ciebie”.
W towarzystwie Mohammeda Aaitouna z centrum oraz Mokhtara i Abderahmane’a – strażników – skręcamy za róg i docieramy do slumsów Al Manzah. Widzimy górujące nad slumsami pięciopiętrowe budynki, rodziny są stłoczone w niewielkich klatkach dla królików z drewna i metalu. Czasem ścieżka jest tak wąska, że musimy iść gęsiego, od czasu do czasu ocierając się o winorośle nad naszymi głowami. Mija nas starszy mężczyzna sprzedający chleb z wózka ciągniętego przez osła. Można tu spotkać drobną działalność, a niektórzy wykonują niewielkie zlecenia poza dzielnicą. Wielu meszkańcow tych rejonów to jednak osoby bezrobotne i nie potrafiące czytać i pisać. W Al Manzah ludzka słabość jest wystawiona na widok publiczny, dlatego przechodzimy przez slumsy szybko, aby nikomu nie działać na nerwy. Już na wolnej przestrzeni po drugiej stronie, za stertą śmieci, która wydaje się wibrować od odoru, dzieci pozują do zdjęć niczym raperzy i krzyczą za nami, gdy już odchodzimy: „bonne chance, mes amis!”
W dzielnicy Anfa - Beverly Hills Casablanki - przy czystych ulicach otoczonych równymi rzędami palm pysznią się okazałe białe wille prowadzące do Corniche. Nad horyzontem i szumem fal uderzających o skały góruje Meczet Hassana II, po Mekce drugi największy meczet na świecie. Każdy obywatel Maroka został zmuszony do finansowego wsparcia budowy tego meczetu, wliczając w to mieszkańców slumsów wysiedlonych w trakcie budowy. Kilkaset metrów wzdłuż brzegu znajoma mieszanina blaszanych dachów wystaje ponad dwumetrową wybieloną ścianę okalającą obszar „bidonville". To francuskie określenie slumsów, które prawdopodobnie powstało w Casablance. Takie widoki, często określane mianami ściana wstydu, są normalnością w mieście. Mogą być metaforą obrazującą stosunek społeczeństwa do rozrastającej się nędzy - pozbyć się czegoś z oczu oznacza pozbyć się problemu.
Co z hipsterami?
Niektórzy z bogatych uczestników nocnego życia Maroka, którzy wypełniają uliczki ze snobistycznymi klubami, w których butelka szampana kosztuje prawie 1000 euro (w kraju, gdzie, według danych Banku Światowego, PKB wynosi 2100 euro na jednego mieszkańca), mają darwinowskie podejście. Młody przedsiębiorca kręci nosem mówiąc: „Potrzebni są i biedni i bogaci – to warunek stabilności w państwie. Jeśli tylko ludzie nie giną z głodu, wszystko działa tak jak należy”.
Podobnie jak w przypadku największego meczetu i największych slumsów w Afryce, w Casablance znajduje się też największe centrum handlowe o nazwie „Morocco Mall”. Sukienki kosztują tu około 900 euro, a odwiedzający mogą nurkować w wielkim akwarium z tropikalnymi rybami. Z tarasu jednej z niewyobrażalnie drogich restauracji dostrzegamy maleńką wysepkę przy brzegu i zbliżamy się do niej.
Starsze kobiety bez zębów siedzą na moście, grając na bębnach muzykę Chaabi, a kiedy je mijamy nazywają nas „voyeurs” (podglądacze, red.). Pokonawszy labirynt alejek i gąszcz ponurych budek docieramy do skalistego urwiska i cudownego bezmiaru Atlantyku. Rodziny i pary pozują do zdjęć, a gęsi i kurczaki próbują wyłudzić od nich trochę chleba. Naiwnie myślę, że zwierzęta są tutaj dla zabawy z dziećmi. Później jednak poinformowano mnie, że ich podcięte gardła i rozlana krew są nieodzowną częścią ofiary dla Abdel Rahmana – świętego, którego miejsce spoczynku według wierzeń znajduje się właśnie tutaj.
„Kiedyś przedrzeźniali chorych, którzy przybywali tutaj z nadzieją na ozdrowienie” – wspomina nasz marokański dziennikarz, wskazując w kierunku „Morocco Mall”, majaczącego w oddali niczym skorupa pancernika. „Dziś to oni są chorymi”.
Ten artykuł jest częścią projektu Euromed Reporter przeprowadzonego we współpracy z iWatch i SEARCH FOR COMMON GROUND i wspieranego przez fundację Anny Lindh.
Translated from Casablanca: La Grande Illusion