Au-pair: Alicja w krainie garów
Published on
Translation by:
marta malikDla wielu młodych dziewczyn okazja na wyjazd zagranicę, opieka nad dziećmi i pobyt u rodziny brzmi zachęcająco. Ale pułapki kryją się za drzwiami... domu.
9 września 2007. Nadszedł ważny dzień. Dzień wyjazdu. Cel: Lille, Północna Francja. Alice, 25-letnia Włoszka z dyplomem filologii i niespełnionym marzeniem: rok mieszkania zagranicą. I stąd decyzja: "Wyjadę jako au pair". Co oznacza au pair? Wyżywienie, nocleg i kieszonkowe około 280 euro miesięcznie, w zamian za trzydzieści godzin tygodniowo opieki nad dzieckiem i drobne prace domowe. Dobry sposób, przynajmniej na papierze, by móc utrzymać się zagranicą i nauczyć języka obcego nie tylko uczęszczając na kurs, ale przede wszystkim obcując na co dzień z kulturą rodziny goszczącej. Pokusa, dla której każdego roku przyjeżdża do Zjednoczonego Królestwa 30 tysięcy obcokrajowców, do Francji 20 tysięcy, do Niemiec 5 tysięcy, a do Włoch 3 tysiące. Jednak nie zawsze początkowy entuzjazm przekłada się na rzeczywistość, a bardzo często już w pierwszych tygodniach pobytu coś zaczyna szwankować.
Alicja w krainie garów
I tak Lille okazuje się być Lomme, miasteczkiem z garstką mieszkańców oddalonym dwadzieścia kilometrów od centrum miasta. Autobus, którym można dojechać do stacji metra, jeździ co pół godziny. "Nie mówiąc o tym, że w te osławione trzydzieści godzin tygodniowo nie wliczono wieczornej opieki nad dzieckiem, zatem w sumie wychodzi około trzydziestu pięciu lub czterdziestu godzin", narzeka Alice.
Co obiecują agencje rekrutujące au pair? Przede wszystkim kontaktują ją z rodziną, a to koszt od dwustu do trzystu euro kwartalnie - cena za pośrednictwo. Na stronie jednej z agencji na przykład można przeczytać, że dziewczyna powinna być "traktowana jak członek rodziny, jak starsza siostra, a nie jak sprzątaczka" i że nie będzie musiała "w żadnym wypadku" wykonywać ciężkich prac domowych jak mycie okien, czyszczenie lodówki lub piekarnika. Wszystko czarno na białym.
Agnieszka, 26-letnia Polka, opowiada o swoim pobycie: "Pracowałam dla rodziny francuskiej i nie byłam dziewczyną do opieki nad dziećmi ale dziewczyną do wszystkiego. Każdego dnia robiłam pranie, prasowałam, gotowałam, zawoziłam i odbierałam dzieci ze szkoły, i przede wszystkim musiałam być dyspozycyjna przez 24 godziny na dobę. Jak jedno z dzieci było chore nie mogłam nawet chodzić na mój kurs językowy, bo musiałam z nim zostać. Przy czym ich matka była w domu, na urlopie macierzyńskim, ale spędzała całe godziny przed telewizorem. Jak przechodziłam obok niej mówiła do mnie tylko: zachowuj się tak, jakby mnie tu nie było". Najgorszy był czerwiec, kiedy rodzina miała przeprowadzkę: "Spędziłam wiele dni na pakowaniu rzeczy do kartonów, znoszeniu ich do samochodu i wnoszeniu do nowego mieszkania, krążeniu między starym a nowym mieszkaniem. Wytrzymałam do końca, ale nigdy więcej nie zgodziłabym się na takie traktowanie".
Niewolnicy naszych czasów
Justynie, obywatelce Republiki Czeskiej, sprawy również nie ułożyły się tak, jak sobie to wyobrażała. Agencja znalazła dla niej rodzinę w samym sercu Paryża - marzenie. "Kiedy przyjechałam na miejsce nie znałam nikogo, a mój francuski był na poziomie podstawowym. Agencja uspokajała mnie, twierdząc że to rodzina pomoże mi poznać inne osoby, ale tak się nie stało. Po pracy mówili, żebym przeniosła się do mojego pokoju na poddaszu, o powierzchni sześciu metrów kwadratowych, ponieważ mieli potrzebę prywatności. Po jakimś czasie się przyzwyczaiłam, ale było trudno".
Dokładnie to samo przytrafiło się Weronice, 18-letniej Niemce. "Chciałam wziąć sobie tak zwany rok szabatowy, zanim zacznę studia, pojechałam więc do Londynu. Zostałam tylko trzy miesiące. Traktowali mnie, jakbym była ich własnością. Grafik zmieniał się co tydzień zgodnie z ich potrzebami. Podczas ferii zimowych musiałam opiekować się również zaprzyjaźnionymi dziećmi, a za dodatkowe godziny nie dostawałam wynagrodzenia. Nie wspominając o pracach domowych. Były zróżnicowane, od mycia pieska po mycie wszystkich przyssawek od prysznicowej maty antypoślizgowej".
Au pair wydaje się być niezłym biznesem, szczególnie dla agencji. W celu przedstawienia się przyszłej rodzinie trzeba dokładnie wypełnić szereg dokumentów. Nic nie jest kwestią przypadku. Trzeba podać wagę, wzrost, wyznanie, poziom wykształcenia. Wymagane są pisemne referencje, numery telefonów, zdjęcia z dziećmi, zaświadczenie lekarskie, kserokopia dowodu osobistego i zaświadczenie o niekaralności, a na koniec dokument mówiący o tym, czym zajmują się rodzice.
Słowem dokładne prześwietlenie, aby zapobiec niespodziankom. Szkoda tylko, że prawdziwe niespodzianki funduje się właśnie samym zainteresowanym - tym kopciuszkom nowych czasów.
Podyskutuj na ten temat na
Zdjęcie na stronie głównej: Graffitiland/flickr, w tekście: beka2067/Flickr i juliosm/flickr
Translated from Ragazze alla pari: cenerentole in Europa