Cafébabel is evolving!
Find here our 22 years of journalism and collaborations throughout Europe
Retrouvez ici nos 22 ans de journalisme et collaborations partout en Europe
Trovate qui i nostri 22 anni di giornalismo e di collaborazioni in tutta Europa
Wakacje po gwatemalsku
Published on October 19, 2009
Nim stres egzaminów i proza życia zacznie się na nowo pewna stęskniona za dalekim światem niemiecka studentka, z paroma słowami po hiszpańsku w głowie, postanawia wybrać się do Gwatemali. Oto jej ilustrowana zdjęciami opowieść.
Po napisaniu 13-tu prac domowych, licznych obowiązkach asystentki profesora i siedmiu semestrach muzykologii spędzonych w dusznych salach wykładowych, zimą nadeszło wybawienie: nareszcie wszystko zaliczone! Pilnie potrzebowałam odpoczynku.
Znajomy powiedział mi przypadkiem o pewnej katolickiej wspólnocie wyznaniowej, Instytucie Św. Bonifacego. Przygotowuje ona regularnie młodych ludzi – bynajmniej nie tylko katolików - do odbycia wolontariatu w 16 krajach europejskich, w Rwandzie, Demokratycznej Republice Konga i Gwatemali.
Kierowniczka Wspólnoty Mechthild Annegret Laumann osobiście opowiedziała mi o bogactwie tamtejszej kultury Majów, 36-ciu latach wojny domowej, do dziś masowo niedożywionych dzieciach, wskaźniku analfabetyzmu na poziomie 40%, korupcji i napadach z bronią w ręku, które są na porządku dziennym. Opowieść w równym stopniu trzymała w napięciu, jak i fascynowała.
Położona na południe od Meksyku Gwatemala uchodzi za jeden z najbardziej niebezpiecznych punktów przerzutu narkotyków pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Ameryką Południową.
Nie wiedząc, co mnie właściwie czeka, tego dnia po prostu zgodziłam się spędzić moje najbliższe wakacje w Gwatemali. W kraju, którego dotychczas nie umiałam nawet precyzyjnie zlokalizować na mapie. Zawczasu musiałam zatroszczyć się tylko o przelot i konieczne – jak na europejskie warunki – zabezpieczenie medyczne w postaci szczepień przeciw żółtaczce typu A, tężcowi i błonicy.
Mogłam zamieszkać w gwatemalskiej wspólnocie wyznaniowej i nie musiałam płacić za wikt i opierunek. Wyskrobałam więc swoje oszczędności i za około 900 euro poleciałam na prawie 3 miesiące do Gwatemali. Dodam, że ostatni raz zamieniłam słowo po hiszpańsku 4 lata wcześniej.
Pierwszą noc spędziłam w głównej siedzibie wspólnoty w mieście Gwatemala, które znajduje się bezpośrednio w strefie zagrożenia nr 1. Wszystkie okna są tam okratowane, po godzinie 18:00 wychodzą z domu tylko kryminaliści albo lekkomyślni, należy wystrzegać się przestępców podających się za taksówkarzy.
Budynek wspólnoty jest duży i posiada w środku mały ogródek z soczystą zielenią, którego z zewnątrz nikt by się nie spodziewał. Szyld „busca la paz y corre tras ella“ na zewnętrznej ścianie budynku wskazuje: „Szukaj pokoju i goń za nim”. Nader często dom ten staje się miejscem schronienia dla młodych maltretowanych dziewczyn, które niegdyś pełne nadziei przybyły do stolicy z prowincji, by wyżywić rodzinę z pensji pomocy domowej.
Następnego poranka na śniadanie była przezroczysta kawowa breja, którą parzy się z resztek ziaren kawy eksportowanych za granicę– Gwatemalczycy piją ją zwykle posłodzoną około pięcioma dużymi łyżkami cukru na każdą filiżankę.
Około południa wyruszyłam na wschód z siostrą Rutilą Hernández, która specjalnie przyjechała należącym do wspólnoty jeep’em, do filii wspólnoty położonej na wyżynach, gdzie miałam mieszkać u siedmiu sióstr. Już po dziesięciu minutach jazdy po serpentynach gwatemalskich ulic musiałam zwymiotować – cóż za spektakularny początek! Rutila uśmiała się ze mnie serdecznie.
Mój dzień zaczynał się o 5.30, a kończył o 22:00. Rano, w południe i wieczorami odbywały się modlitwy. W ciągu dnia angażowałam się wszędzie tam, gdzie aktualnie potrzebna była pomoc.
W grę wchodziła zarówno praca w gospodarstwie, jak i przyjmowanie ludzi szukających pomocy. Często szli oni wiele godzin, by móc porozmawiać z kimś ze wspólnoty.
Szczególnie poruszające były cotygodniowe wizytacje najbiedniejszych górskich wiosek Gwatemali. Często mieszkańcy zapraszali nas na posiłek, który gotowali na otwartych paleniskach.
W obliczu wielkiej gościnności tych ludzi obiecałam sobie, że mimo „europejskiego żołądka” będę jeść wszystko bez wyjątku. I rzeczywiście tortille, ryż i frijol – czarna fasola – zadziwiająco rzadko przysparzały mi kłopotów.
Tak czy owak samo przebywanie z ludźmi rekompensowało wiele. Czasem wraz z mieszkańcami wsi rozrabiałam w dużych kadziach szampon, którego składnikami były uzbierane kwiaty i baza w postaci mydła, którego zakup sfinansowano z datków wspólnoty.
Innym razem w mgnieniu oka zrobiłam 80 świec paschalnych, które wywołały falę radości, jakiej dotąd nigdy nie doświadczyłam.
Trudno przeżyciem było słuchanie o problemach samotnych matek; niektóre z nich wychowują nawet dziesięcioro głodnych dzieci. Na ogół nie chodzą one do szkoły, ojciec niejednego z nich został zamordowany na oczach całej rodziny.
I co ja w ogóle mogłam na ten temat powiedzieć? 22 lata i dotąd zwykle po tej jasnej stronie życia? Najczęściej mogłam tylko słuchać i milczeć.
Raz odwiedzaliśmy górską wioskę, w której dzieci uciekały ode mnie wystraszone. Później dowiedziałam się, że już wielokrotnie zatrzymywali się tam biali ludzie i po prostu zabierali dzieci ze sobą.
Tym bardziej zrozumiała wydawała się pośród tych ludzi potrzeba życia ze sobą w solidarności. Z tego powodu Wielki Tydzień spędziłam w pewnej górskiej wiosce bez bieżącej wody.
Mojego miejsce do spania pilnowali nocami gwatemalscy ojcowie rodzin. Gdy z rozbawieniem stwierdzili, że jestem za duża do łóżka zbudowanego z drewna i sznurka, od razu przynieśli hamak, który powiesili w swoim kościele – czyli pomieszczeniu do modlitwy z drewna, gliny i cegieł.
Prysznic mogliśmy brać dzięki gościnności pewnej rodziny między 5:00 i 5.30 rano. Tylko wtedy, gdzieś pośród kilku kur i konia, z małego kranu tryskała lodowata woda.
Zwykle ludzie, w których życiu mogłam przez kilka tygodni uczestniczyć, chcieli wiedzieć, jak daleko jest „mój kraj”, w jakim języku tam się mówi, czy wszyscy są tak wysocy jak ja. Nawet na słowo „muzykologia” nikt w Gwatemali nie kręcił nosem, tylko otwarcie okazywano mi zainteresowanie.
„Co za luksus, też chętnie zrobiłbym coś takiego“, powiedział mi Señor López. Nigdy jeszcze nie opuścił swojej wioski Huisiltepeque, nie miał butów i siedział na swoim składanym krześle przed swoim domem, gdzie obserwował samoloty na niebie. Gdy przechodziłam obok zawołał do mnie, żebym opowiedziała mu trochę o swoim życiu poza Gwatemalą.
Translated from Semesterferien auf Guatemaltekisch
Loved this story? Then tell your friends:
Twitter
Facebook