Ulisses, odcinek 2014. Czyta Janusz Szydłowski
Published on
Możesz myśleć, że sekwencje informacji, którymi odbija nam się w formie déjà vu i wspominień to projekcje naszych własnych przeżyć. W rzeczywistości przeszłość, która do nas powraca, wcale nie należy do nas. Jednak, czy to zbrodnia, skoro podróże do wspomnień cudzych są o wiele ciekawsze?
Wypoczęty i rześki Bart Muligiewicz wynurzył się z wylotu schodów, niosąc chlebową matnię w misce, na której leżały skrzyżowane nóż i łyżeczka. Równie słonecznego dnia w listopadzie mieszkańcy miasta nie zaznali od upadku Muru Berlińskiego. Tego Bart pamiętać jednak nie może, bo od dziesięciu lat nie mieszkał już wówczas w Berlinie, co tym mniej prawdopodobnym czyniło fakt, by bawił wtedy w Warszawie. Młodzieniec przeciągnął się i pozwolił swej dłoni, dzierżącej kubek z kawą, zaprowadzić się na balkon. Miasto promieniało uśmiechem zza kamiennych fasad w post-komunistycznych makijażach. Poniżej swych stóp Bart ujrzał kipiącą ludzką masę, jakiej nie widział na żadnym ze swych koncertów. Pośrodku kłębowiska ciał, czerniły się zgliszcza tego, co jeszcze wczoraj było barwnym symbolem stołecznej tolerancji. Kilkoro członków gawiedzi próbowało przyozdobić zwęglony sferyczny szkielet żywymi tulipanami, co dodatkowo uwydatniało makabrę pogorzeliska.
Przerażone spojrzenie, którym Bart omiótł całą scenę, natychmiast podchwyciła sąsiadka z balkonu obok, niegramotna stara franca, która w zwyczaju miała przesiadywać tu całe dnie i pluć ludziom na głowy.
„Przysięgam” – zagrzmiała, choć nikt jej o żadne ślubowania nie prosił – „takich tłumów to tu nie było nawet w 2002 roku, jak prawie zrzucił pan własnego dzieciaka z balkonu. Ale to był skandal” – westchnęła z rozmarzeniem. Bartowi nie chciało się po raz kolejny tłumaczyć, że trzymał syna bardzo mocno i że nie było możliwe, aby spadł, zatem posławszy sąsiadce pełne jadu spojrzenie, spiesznie opuścił balkon i zaczął wkładać czerwone lakierowane kozaki pochodzące jeszcze z epoki Ziggy'ego Stardusta. Uporawszy się z obuwiem, zszedł na ulicę. Miał cały dzień dla siebie, bo Annuszka już rozlała olej i zebranie się nie odbędzie. Zanurkował w rozedrgany emocjami tłum i chłonął jego głosy komentujące wczorajszy akt wandalizmu, którego dowód czernił się w rozgoryczeniu pośrodku skweru. Jak to zazwyczaj bywa w kraju, w którym toczy się ta opowieść, autentyczne oburzenie jednej części zebranych żarło się w chemicznej reakcji z zaściankowymi pomrukami aprobaty drugiej części.
Bart opuścił plac i minąwszy Rozbrat, skierował swe kroki w stronę Wisły. Na roku Solca i Ludnej, namiętnie zaciągając się papierosem i zupełnie nieproszony na trasie Barta, kontemplował otoczenie jego kolega ze studiów – Stefan Dedalowski. Stefan był ponad stukilogramowym drabem, który na studiach zasłynął z tego, że posiadał pakiet dysleksja-dysortografia-dyskalkulia. Bart nie ucieszył się na widok kolegi – pomyślał ze zrezygnowaniem, że oto przed nim monolog naszpikowany wspomnieniami z czasów „Solidarności” i porównywaniem warunków gabinetowych na Alejach Ujazdowskich 1/3 z tymi na 10 Downing Street. Jednak Stefan szczęśliwie nie rozpoznał Barta, co pozwoliło temu ostatniemu płynnie kontynuować podróż. Na Wybrzeżu Kościuszkowskim dojmującą pustką ziały leje po efemerycznych letnich barach, w których regularnie puszczano jego największe przeboje. Minąwszy most Śląsko-Dąbrowski, Bart wstąpił do spożywczego po papierosy. Siksowata sprzedawczyni w t-shircie z wielkim napisem „No future” na piersi, powitała go ze zblazowaną miną.
Gdy się odwróciła, dostrzegł, że na plecach ma taki sam bohomaz, jak na piersi, ale ten z kolei układa się w napis „No past”. Ponad jej głową jak aureola majaczył niebieskawy miraż ekranu, na którym spikerka przejętym głosem deklamowała: „Strumień niepotrzebnych informacji, którymi jesteśmy zalewani, sprawia, że nasza pamięć autobiograficzna ulega fragmentacji, a poszczególne jej partycje zastępowane są wycinkami z prasy i urywkami życiorysów znanych osób”. Bart poczuł, jak obezwładnia go hipnoza tego dyskursu, lecz głos sprzedawczyni przywrócił go realnemu światowi. „Widziałam w telewizji, jak Pan namawiał ludzi na rewolucję. Che Guevara ze spalonego teatru. A poza tym, dlaczego rozstaliście się z Katy Perry? Taka piękna z was była para”. Odburknął coś o krwawym kapitalizmie i szybko się oddalił. Posłusznie dostroiwszy się do ruchu swych nóg, doszedł do Muranowa, zrównanego z ziemią podczas wczorajszych bombardowań.
Między ruinami wciąż włóczyli się pokryci patyną czasu powstańcy. Bart pomyślał sobie, że skoro już jest w tych okolicach, warto byłoby przy okazji odwiedzić Dworzec Gdański, gdzie tak naprawdę zaczęła się jego przygoda z Warszawą. Wtedy to było zupełnie inne miasto. Z nostalgią przypomniał sobie moment, gdy kupił płytę Zespołu Śląsk na Placu Komuny Paryskiej. To były całkiem inne, piękne czasy. Zawahał się przez chwilę, lecz ostatecznie zrezygnował z przeciągania swych flanerii. Głód, który zaczął promieniować w jego żołądku, skłonił go do powrotu do domu, choć prawda była taka, że w lodówce nie miał nic poza mlekiem, papryką i kokainą.
Na Placu Zbawiciela ludzi jeszcze przybyło, choć część z nich teraz nonszalancko delektowała się Prosecco w pobliskiej Charlotte. Bart podszedł do policjanta, który czuwał nad jakością kawy podawanej w bistro. Był to młodzieniec od kilku lat czekający na zarost, który nadałby jego twarzy pożądanej w tym zawodzie powagi. Bart zapytał go, dlaczego tłum się nie rozchodzi. „Nie mam pojęcia” – odrzekł policjant – „Ale takiej jatki nie widziałem w Warszawie od koncertu Stonesów w '67”. Bart zmiarkował, że frajerczynie pomyliły się czasoprzestrzenie i chciał wykręcić się z kłopotliwej interakcji, ale policjant złapał go za rękaw i szepnął do ucha: „To prawda z tym honorarium. Sam widziałem, jak w ramach zapłaty, Stonesom podarowano wagon wódki”.
Przed drzwiami kamienicy Barta miała miejsce jakaś bójka i zanim zdążył znaleźć klucz, okolicę wypełniło zawodzenie radiowozów. Po chwili, nie wiedzieć, jakim zrządzeniem losu, Bart został wepchnięty do radiowozu, cuchnącego hot-dogami ze stacji benzynowej, i zmuszony do składania zeznań.
„Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia” – zaczął policjant agresywnie, świdrując Barta rozjarzonymi ślepiami.
„Ale czyje?” – zapytał Bart zmieszany. „Moje?”.
„A czyje?” – odparował poirytowany, ale dumny z antycypowanego żartu policjant. „Władimira Putina?”.
Przed maską radiowozu jakieś gówniarstwo wypisywało na ścianie żółtym sprayem: „This was not your life”. Bart utkwił w nich wzrok w nagłym olśnieniu, po czym przeniósł go na policjanta.
„Dobre pytanie” – odpowiedział po chwili i poprawił na nosie okrągłe okulary. Na szkłach wciąż wił się poskromiony chaos linii papilarnych pozostawionych na nich rano przez Yoko.