Ukraina to nie tylko konflikty
Published on
Obecnie o Ukrainie słyszymy niemal wyłącznie w kontekście zamieszek i niepokojów społecznych na jej południowo-wschodnich obszarach. Jednak zachód kraju tętni życiem, a ślady dawnych i najnowszych artystów tej ziemi są tam cały czas obecne. W jakim stopniu?
Na to pytanie próbowaliśmy sobie odpowiedzieć w ramach projektu Koła Naukowego Ukrainistów Uniwersytetu Jagiellońskiego p.t.: „Śladami Galicyjskości. Od Vincenza do Prochaśki”, który przeprowadziliśmy w dniach 7 – 14 maja. Ruszyliśmy więc w stronę Lwowa, po drodze zaglądając do przygranicznego Sanoka.
Lwów Antonycza
Po odwiedzeniu Sanoka, w którym Bohdan Ihor Antonycz spędził swoje gimnazjalne lata oraz po spotkaniu z miejscowym poetą i znawcą Ziemi Sanockiej – Januszem Szuberem, wyruszyliśmy do Lwowa. To właśnie miasto, od zawsze zawieszone pomiędzy polską i ukraińską kulturą, było domem Antonycza aż do śmierci poety w 1937 roku. Mimo młodego wieku (zmarł mając 28 lat), jego dorobek jest do dziś uznawany za wybitne osiągnięcie ukraińskiej literatury pierwszej połowy XX wieku. Ważną postacią pozostał również po śmierci – nad jego grobem, wówczas nieoznakowanym i trudnym do znalezienia, spotykali się literaci lat 60.-80. W tych czasach twórczość pochodzącego z Łemkowszczyzny poety była w Związku Radzieckim całkowicie zakazana. Od lat 90. poezja Antonycza przeżywa jednak renesans, a jego opisy Łemkowszczyzny zachwycają kolejne pokolenia czytelników. Jednak to nie urodzony w Nowicy poeta jest centralną postacią w ikonostasie zachodnioukraińskich pisarzy.
Franko - tytan pracy
Kolejnego poetę i pisarza, Iwana Frankę, odnajdujemy niemalże w jego domu, w niewielkiej wsi Krzyworównia, w której ten autor ponad sześciu tysięcy publikacji spędził kilka lat swojego życia. W huculskiej chacie z ociosanych bali, która dziś wypełniona jest eksponatami i pamiątkami po żyjącym (podobnie jak Antonycz) na początku XX wieku literacie, Franko przyjmował różnych, sobie współczesnych, twórców, między innymi Olhę Kobylańską czy Mychajła Kociubyńskiego. Ten ostatni właśnie w owym domu napisał swą najsłynniejszą powieść, „Cienie zapomnianych przodków”, która pół wieku później stała się kanwą filmu wybitnego ormiańskiego reżysera Sergieja Paradżanowa. Film, podobnie jak sama powieść, tętni życiem i utkany jest z huculskich tradycji, obrazów i dźwięków.
W rzeczywistości tradycje Hucułów okazują się jednak równie żywe, co na kartach powieści Kociubyńskiego. W pobliskiej Werhowynie rozpoczyna się bowiem właśnie tradycyjne huculskie wesele. Państwo młodzi w tradycyjnych huculskich strojach opuszczają cerkiew i wraz z orszakiem drużbów i druhen udają się na zabawę. Jadą, jak każe obyczaj, konnym wozem, chociaż pozostali weselnicy przesiedli się już do samochodów.
Huculskie wesela, podobnie jak wesela u polskich Górali, mogą trwać dobrych kilka dni, powodując przy okazji znaczne wyludnienie miejscowości – w zabawie uczestniczą niemal wszyscy mieszkańcy, wszyscy bowiem są ze sobą spokrewnieni, spowinowaceni, bądź mieszkają po sąsiedzku. Doświadczyliśmy tego faktu dość dotkliwie, gdy chcieliśmy odwiedzić muzeum Paradżanowa, znajdujące się w chacie, w której mieszkał w trakcie kręcenia filmu. Po długim oczekiwaniu w ulewnym deszczu, w końcu udało się nam dodzwonić do kustoszki – już elegancko ubrana i gotowa na wesele Hucułka dała się namówić, aby opowiedzieć nam kilka słów o wybitnym dziele, uznawanym za jeden z najważniejszych filmów radzieckiej kinematografii.
Ślady przeszłości
Przez Jaremcze, niegdyś będące wspaniałym, bogatym uzdrowiskiem, a obecnie pełniące rolę jedynie bazy wypadowej dla odpoczywających w Karpatach amatorów białego szaleństwa, oraz Kołomyję z jej największą na świecie pisanką, udajemy się do Iwano-Frankiwska, który mimowolnie stał się kolebką ukraińskiej literatury postmodernistycznej. Tu rozpoczynali publikować twórcy tzw. „fenomenu stanisławowskiego”, założyciele współczesnych ugrupowań literackich buntujących się przeciwko socrealizmowi. Warto w tym miejscu wspomnieć Jurija Andruchowycza, braci Tarasa i Jurka Prochaśko czy Jurija Izdryka. Na jednym z głównych placów miasta wciąż widać ślady po lutowych zamieszkach, ale wokół dominuje zwykła codzienność miasta, które mimo wszystko musi żyć. Podobnie jak we współczesnej ukraińskiej literaturze, rzeczywistość po prostu jest. Przez Lwów wróciliśmy do Krakowa, pozostawiając za sobą często nieznaną i niezbadaną Galicję, której, jako krakowianin, również czuję się częścią. W naszych głowach jednak wciąż kołaczą się stare huculskie pieśni śpiewane przy ognisku i wiersze Antonycza, w swej prostocie do złudzenia przypominające obrazy Nikifora.
O politycznej sytuacji w Galicji piszę tu.