My się stonki nie boimy - Pokolenie Y wobec Peerelu
Published on
Szare obdarte bloki z wielkiej płyty, stary fiat, wata cukrowa klejąca się do palców. Coś, co trzydzieści lat temu irytowało i budziło wstręt, dziś staje się przedmiotem fascynacji młodego pokolenia, a polskie wzornictwo rodem z peerelu staje się ikoną popkultury.
Fan page „Sztuka Polska o której nie miałeś pojęcia bo siedzisz w złym internecie” był hitem lutego po polskiej stronie Facebooka. Po dobie od jego założenia licznik fanów strony, która publikuje głównie dzieła artystów tworzących w międzywojniu i w PRL-u, przekroczył 21 tysięcy. Fenomen fan page’a świetnie obrazuje stosunek Pokolenia Y do minionej epoki i ich tendencję do idealizacji przeszłości. My, młodzi Polacy, mamy dość tandety i marnego kopiowania Zachodu. Lata PRL-u jawią się dziś raczej jako czasy, w których Polacy, choć odgrodzeni berlińskim murem od reszty Europy, byli unikatowi na światową skalę.
Okiem kamery
W latach 90. na każdym polskim miejskim osiedlu i w każdej wsi jak grzyby po deszczu wyrastały wypożyczalnie video. Często w piwnicach i oficynach, gdzie nosy wyczuwały zapach stęchlizny, oczom ukazywały się półki pełne kaset VHS. Jednak próżno było szukać tam klasyki kina polskiego albo dzieł francuskiej Nowej Fali. Półki uginały się raczej pod naporem pierwszorzędnej kinematografii trzeciorzędnej. „Rambo”, filmidła z Chuckiem Norrisem, „Kevin sam w domu” – tym umilała sobie czas młoda jeszcze i głupia III RP. I nic dziwnego, że takie filmy zaczęły powstawać w polskiej wersji językowej – miało być na bogato.
Tymczasem w drugim dziesięcioleciu XXI wieku twórcami największych blockbusterów w polskim kinie są reprezentanci kina autorskiego – Wojciech Smarzowski i Władysław Pasikowski. Czarno-biała i kameralna „Ida” Pawła Pawlikowskiego podbiła polskie festiwale i rozbiła na miazgę konkurencję podczas rozdania Orłów. Ci filmowcy odkryli pewna prawdę, niedostępna dla większości branży – nie dogonimy Zachodu. Nie mamy takich środków, takiego przemysłu. Zamiast brać udział w zawodach, w których nie mamy szans na awans do finału, lepiej jest oddać pole innym. Polacy A.D. 2014, tak jak bohater „Amatora” Krzysztofa Kieślowskiego, kierują obiektyw kamery na samych siebie. I to im wychodzi najlepiej.
Ekonomia, głupcze!
Za taka sytację powinniśmy podziękować chwiejnym światowym rynkom. Globalny kryzys gospodarczy sprawił, że ludzie poczuli się zawiedzeni turbokapitalizmem. Pokolenie wkraczające w dorosłość w latach 90. ciągle miało w pamięci oryginalne „Najki” noszone przez kuzynów z Niemiec i za swój życiowy cel postawili sobie gonienie króliczka. Pokolenie Y nie ma jednak czego gonić, bo prawie co czwarty jego przedstawiciel nie ma pracy. Wielu z tych młodych ludzi to wykształceni absolwenci wyższych uczelni, czasem po dwóch kierunkach, którzy wykonują pracę poniżej swoich kwalifikacji w niepełnym wymiarze godzin – są, jak to się mówi underemployed. To problem całego zachodniego pokolenia „oburzonych” – ludzi wchodzących w dorosłość w czasach kryzysu. W USA to pierwsze pokolenie w historii, które ma gorszy start niż ich rodzice.
Stąd właśnie fascynacja peerelowskim cwaniakiem, który żył przecież w czasach permanentego kryzysu. „Homo sovieticus miał [jeszcze] jedną fajną cechę. Był kreatywny i umiał kombinować. I dzięki tej cesze doskonale poradził sobie z kryzysem w latach 80.” – mówiła podczas wykładu TEDxPoznań Izabela Meyza, współautorka książki „Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą wąsami i maluchem”.
Po konsumpcyjnym szaleństwie lat 90. przyszły dla Polski chude lata i zwątpienie w transformację oraz w neoliberalny model gospodarki. Hasło „Balcerowicz musi odejść” - powtarzali jak mantrę nie tylko zagorzali zwolennicy pewnego opalonego na solarium polityka. Choć na świecie od teorii „niewidzialnej ręki rynku” odwracają się nawet najgorliwsi wyznawcy (jak szef amerykańskiego banku centralnego Alan Greenspan) w Polsce na każdym kroku straszą nas demonami socjalizmu, jakby nie było trzeciej drogi – kapitalizmu z ludzką twarzą, gdzie model wolnorynkowy nie musi koniecznie prowadzić do postępującego rozwarstwienia społecznego, ani marginalizacji drobnych przedsiębiorców.
„Żyjemy w erze, w której jesteśmy z każdej strony zalewani obrazami, pożądamy coraz więcej rzeczy i wręcz kompulsywnie kolekcjonujemy przedmioty. Sentyment skierowany w czasy PRL to po prostu efekt przesytu tymi dobrodziejstwami i zagubienia w przytłaczającej ilości produktów, które możemy mieć, a których tak naprawdę nie potrzebujemy” – podsumowuje Barbara, autorka fan page'a "Sztuka polska...". Polacy obudzili się z neoliberalnego snu, tak jak Tyler Durden, bohater „Podziemnego Kręgu”. Jeden cytat z tego filmu połączył alterglobalistów wszystkich krajów: „Jesteśmy niewolnikami w białych kołnierzykach. Reklamy zmuszają nas do pogoni za samochodami i ciuchami. Wykonujemy prace, których nienawidzimy, aby kupić gówno, którego wcale nie potrzebujemy”.
Nostalgia za PRL-em nie wynika, jak starają się nam wmówić niektórzy domorośli specjaliści od wszystkiego, z zapomnienia historii bądź ignorancji. Jest to raczej tęsknota za rajem utraconym, powrotem do kraju lat dziecięcych, gdzie oranżada w proszku smakowała o wiele lepiej niż Coca-Cola. W kraju, gdzie co czwarty młody Polak nie ma pracy, czasy komuny jawią się jako bezpieczna przystań na wzburzonym morzu, mimo że wielu z nas nawet ich nie doświadczyło. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby w tamtej rzeczywistości żyć.
Konsumowanie peerelu
Dziś te dzieciaki z trzepaka to dojrzali konsumenci. Trzydziestoletni yuppies stanowią idealną klientelę knajp z tanią wódką, piwem i zakąskami, które jeszcze do niedawna wyrastały jak grzyby po deszczu w każdej bocznej uliczce co większego polskiego miasta. Do czasu. „Uważam, że moda na PRL już przeminęła” - twierdzi Maciej z firmy Pan Tu Nie Stał. „Nie powstają kolejne knajpy w stylu Zakąski Przekąski, a te, które nie wytrzymały konkurencji, po prostu są zamykane. Prawa rynku są takie, że przetrwają pierwsi i najlepsi”.
Z pewnością punkt kulminacyjny tej konsumpcyjnej mody na PRL jest już za nami. Przedsiębiorczy właściciele knajp wycisnęli wszystko do ostatniego grosza. Takie są prawa kapitalizmu. Ale są rzeczy, które zawsze się obronią. Przykładem jest krakowski hotel Forum, niegdyś straszydło i podupadająca ruina, dziś najbardziej hipsterski adres w mieście. Kolejna na liście jest inicjatywa Made in 89, która ukazuje upadek komunizmu, jakby miał on miejsce w czasach Facebooka.
I niech gadają: że się w tyłkach od tego dobrobytu poprzewracało, że „hipstery” roboty nie mają, bo bumelują i się nie uczą. W tej kwestii można zapomnieć o pierwszej regule dzisiejszego hipsterstwa – żeby kpić z czego się da, a na poważnie brać tylko Ray Bany, śmierć i ZUS. Bo ta tęsknota to przecież jedna wielka gombrowiczowska zgrywa – podważenie mitu Polski Ludowej, w której wszystkim żyło się tragicznie źle, ludzie się nie zakochiwali, nie imprezowali, a każdy należał do Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego. Bo w kraju, w którym dawni solidarnościowi towarzysze nie potrafią sobie ręki podać, młode pokolenie woli rozkoszować się chwilą, popijając sobie oranżadę w cieniu wielkiej płyty.