Jacek Borcuch: polski kandydat do Oskara 2011
Published on
„Wszystko co kocham” polskiego reżysera Jacka Borcucha znalazło się wśród 65 tytułów walczących w tym roku o Oskara w kategorii Najlepszy Film Nieanglojęzyczny. Nostalgiczna opowieść z podwórka o dorastaniu w Polsce w czasach stanu wojennego.
Niełatwo było umówić się na ten wywiad. Borcuch kręci właśnie serial dla polskiej filii telewizji HBO. Po kilku telefonach i przesuwanych terminach w końcu umawiamy się w kawiarni „Kafka” na warszawskim Powiślu. Siadam przy jednym z nielicznych wolnych stolików (w pobliżu jest główna siedziba Uniwersytetu Warszawskiego i uczelniana biblioteka) i czekam. Mój rozmówca zjawia się po kwadransie. Przywodzi mi na myśl nowojorczyka – ciemne okulary, płaszcz w jodełkę i znoszone Conversy.
Do poczytania również na cafebabel.com: Oskary - filmowe oszustwo
Mieszając espresso z brązowym cukrem, z lekkim znużeniem odpowiada na pytanie o odczucia dotyczące nominacji. „Spekulowało się o tym od kilku miesięcy, więc zdążyłem się z tym oswoić”, informuje bez emocji. Jak ocenia swoje dalsze szanse? „Wierzę w bajki i cuda, ale doświadczenia ostatnich lat pokazują, że potrzebne są duże pieniądze i naprawdę profesjonalne lobby”. Tym bardziej, że „w Polsce nie dzieje się w tej chwili nic ciekawego w skali międzynarodowej. Nie ma żadnej wojny ani takich zdarzeń politycznych, które przykuwałyby uwagę światowej opinii publicznej. A polityka nagradzania filmów ma zawsze takie lekko lewicowe nachylenie” – trzeźwo komentuje sytuację. Rozgląda się za popielniczką. Nie ma. „Gdybym wiedział, że nie można tu palić, wybrałbym inną knajpę”.
Miłość, bunt, muzyka
„Wszystko co kocham” opowiada o grupce młodych ludzi z małej nadmorskiej miejscowości, którzy dorastają w peerelowskiej rzeczywistości. To czas uczuciowych inicjacji z Wielką Historią w tle. Film jest sentymentalną wyprawą do czasów młodości reżysera: „Nie ma w tym nic zmyślonego. To jest historia z mojego podwórka, dokładnie tak wyglądała”.
W filmie, ale i w życiu reżysera, ważna jest muzyka. Jacek grał z kolegami z podwórka w punkowej kapeli. Z bratem, Danielem Bloomem, stworzył zespół Physical Love. Bloom jest autorem ścieżki do „Wszystko co kocham”. Jego melodyjne, melancholijne aranżacje, przeplatają się z kawałkami kultowego polskiego zespołu rockowego Dezerter i punkowej grupy WC.
Polska prasa znęcała się trochę nad muzyką do filmu, Jackowi przypomina się określenie „landrynkowy punk”, jakiego użył jeden z krytyków. „Dla mnie punk rock to nie jest darcie się do mikrofonu ani skóra, ćwieki i irokez”, ironizuje. „Najwięksi, najbardziej wytrawni punkowcy nosili poszarpane sweterki i zwykłe spodnie od garnituru. Mieli trampki zamiast glanów i fryzurki zaczesane na bok”.
Do poczytania na cafebabel.com: Londyn rocks!
Ale Jacek krytyką się nie przejmuje. „Mam jedną cechę, którą w sobie uwielbiam - kiedy idę do kina, to wyłączam wszystko, chcę dać się złowić twórcy. Filmy się robi po to, żeby się z kimś czymś podzielić, a ten, kto to krytykuje, chciałby pozmieniać wszystko po swojemu. Tyle że to nie jest krytyka, tylko rodzaj literackiego imperializmu. Ja jestem egoistyczny w swoich pasjach. Dlaczego miałbym robić filmy z myślą o widowni? To zadanie PR-owców.” Ale przyznaje, że radość sprawiły mu słowa Krzysztofa Grabowskiego, perkusisty Dezertera, który po premierze filmu podszedł do niego i powiedział: „Jacek, kurwa, było tak”. „Oni dla mnie byli wtedy idolami, na nich się wzorowałem, gdy zaczynałem grać. I jeśli oni dają mi glejt, że było tak, jak to przedstawiłem w moim filmie, to ja mam poczucie, że zrobiłem ten film szczerze”. Zrobiło się poważnie. Dla rozładowania atmosfery Jacek wskazuje na małą szklankę wody dodaną do jego espresso: „Prawdziwi mężczyźni tak zaczynają dzień”, żartuje (i nie o wodę mu chodzi).
Europejski twórca na amerykańskim podwórku
„Wszystko co kocham” było pokazywane m.in. na festiwalach w Sundance (jako pierwszy polski film, który zakwalifikował się do głównego konkursu), Rotterdamie, Brukseli, Setúbal, Los Angeles i Nowym Jorku. Zadaję więc sakramentalne pytanie o odbiór filmu przez publiczność międzynarodową. „Czekam na pytania, których jeszcze nie było” – bezpośredniość jest mocną stroną Jacka. Tak, tak, film się podobał, potwierdza lakonicznie. A czy realia historyczne były czytelne?. „Publiczność widziała raczej totalitarną rzeczywistość, gdzie dwójka młodych ludzi nie może realizować się w swoich uczuciach”. Oczywiście pojawiały się porównania do „Romeo i Julii”, ale zazwyczaj skupiano się na wątku dorastania.
„Ale Ameryka mi nie imponuje, może z wyjątkiem Nowego Jorku”
Uniwersalność polskiego filmu zachwyciła jednego z dyrektorów festiwalu w Sundance, który – jak mówi reżyser - z zaskoczeniem stwierdził, że „oglądał film ze swojego podwórka, ale w dziwnym języku, którego nie rozumie”. To z kolei dało do myślenia polskiemu twórcy: „Ja, Europejczyk, który kontestuje Amerykę? Wtedy zadałem sobie pytanie, jacy twórcy mnie ukształtowali”. I wymienia: późny Sergio Leone, Francis Ford Coppola... „Pomyślałem sobie, że może udaję Europejczyka, a tak naprawdę jestem sformatowany?”. Jednak za chwilę dodaje: „Ale Ameryka mi nie imponuje, może z wyjątkiem Nowego Jorku. Trudno jest mi w niej siebie wyobrazić, co więcej, nie będę sobie próbował udowodnić, że mogę się tam zmieścić. Jeżeli mam jakieś cele zawodowe, to mieszczą się one w granicach Europy”.
Fot. © Jacek Borcuch