Powiedz mi, co jedzą Polacy, a powiem ci, kim są
Published on
W 1992 roku otwarto pierwszą w Polsce restaurację McDonald's. Dziś, po 22 latach, Spółdzielczy Dom Handlowy „Sezam”, gdzie mieścił się fast food, został zamknięty, a za niedługo ma zostać wyburzony, by stworzyć miejsce dla kolejnego warszawskiego wieżowca. Lecz nie będzie to historia McDonalda ani „Sezamu”, ale opowieść o jedzeniu oraz o tym, jak odzwierciedla ono 25 lat przemian w Polsce.
Wszyscy pamiętamy zapewne tę słynną scenę w barze mlecznym Apis z „Misia” Stanisława Barei. Opryskliwa obsługa, ohydne żarcie, talerze przykręcone śrubką do stołu, no i sztućce na łańcuchu, co by klienci nie wynieśli. Peerelowska rzeczywistość w krzywym zwierciadle. Ale czy to w barze, jedząc obiad, czy to w kolejce po mięso, które łaskawie rzucono raz na jakiś czas — jedzenie kojarzyło się przeciętnemu Polakowi z upokorzeniem. Wszędzie był petentem. Wszędzie musiał się dopraszać, wychodzić, nastać. Zawistnym wzrokiem spoglądał na tych z przodu kolejki. A gdy już misja zakończyła się sukcesem i wracał do domu z kawałkiem mięsiwa, rzucał je tylko na patelnię, obsmażał w śmierdzącym tłuszczu, dodawał ziemniaka i tak to wszystko konsumował. Bez specjalnej przyjemności. Ważne, że żołądek był pełny i dzieci najedzone.
No ale przeciętny Polak to tylko figura retoryczna — kuchnia była domeną kobiet. Mężczyzna mógł co najmniej zagotować wodę na herbatę, a i tę potrafił czasem przypalić. Choć kobiety pracowały w zakładach pracy na równi z mężczyznami, to na nich ciążyła odpowiedzialność, by po całym dniu w pracy ugotować obiad dla całej rodziny. Komunizm nie przyniósł równouprawnienia kobiet, jedynie dał im dwa razy więcej roboty.
O tym, co komunizm zrobił z polskim jedzeniem, pisał w zeszłym roku The Economist. Kuchnia, która powstała dzięki wpływom niemieckim, żydowskim, rosyjskim i węgierskim, w wyniku ciągłych braków w zaopatrzeniu została prawie całkowicie pozbawiona smaku. Polska, w międzywojniu wielokulturowe i wieloetniczne państwo, w latach 70. stało się praktycznie jednorodne. Tak jak jedzenie, serwowane na talerzach naszych rodziców i dziadków.
Niech żyje bal!
17-go czerwca miało miejsce prawdopodobnie jedno z ważniejszych wydarzeń towarzyskich 1992 roku. Panie w eleganckich sukniach, panowie pod krawatem. Uroczystego przecięcia wstęgi dokonuje sam Jacek Kuroń, który miesiąc później znowu zostanie zaprzysiężony na ministra pracy i polityki socjalnej, tym razem w rządzie Hanny Suchockiej. Do uroczystej księgi gości wpisują się Agnieszka Osiecka i Kazimierz Górski. Wszystko po to, by za 20 tysięcy ówczesnych złotych spróbować po raz pierwszy prawdziwego amerykańskiego hamburgera.
Prawie dokładnie trzy lata po pierwszych demokratycznych wyborach, w Polsce dokonuje się wreszcie prawdziwie kapitalistyczna rewolucja. To symboliczne przejście z gospodarki centralnie planowanej — kojarzonej z ciągłymi kolejkami, prowadzących jedynie do opustoszałych półek — na system wolnorynkowy, kojarzony z Johnem Wayne'em z plakatów Solidarności i nieograniczonym wyborem. Na razie tenże był jednak dość mocno okrojony, bo polska filia McDonalds'a nie oferuje niczego poza hamburgerem i frytkami.
Każdy z nas, kto dorastał w latach dziewięćdziesiątych, pamięta zapewne swoją pierwszą wizytę w Macu i pierwszego Happy Meala z zabawką. Ja szczególnie wspominam wycieczkę do Krakowa, gdzie ważniejsze niż wizyta w zamku królów polskich była wizyta w McDonaldzie na Floriańskiej. Nie pamiętam w wyniku jakich okoliczności, zapewne zachłannych zakupów, zostałyśmy z moją koleżanką w tym decydującym momencie bez poważnych środków finansowych. Nie kupiłyśmy więc nic, jednak z pomocą przyszli nam nasi klasowi koledzy, którzy zakupili tyle Happy Mealów (a pamiętajmy, że liczyły się tylko zabawki), że nie byli w stanie tego sami skonsumować. Ot, wspaniała metafora żarłocznego kapitalizmu, jakie opętało Polskę w latach 90.
Cały czas dziwią mnie te kolejki w McDonaldzie. W Stanach to przecież jedzenie tamtejszej biedoty, gdyż amerykański rynek ma to do siebie, że mięso w kanapce kosztuje tam mniej niż świeże warzywa. Skąd więc w narodzie ta miłość do tej amerykańskiej korporacji? Zygmunt Freud tłumaczyłby to zapewne tym, że dzieciństwo człowieka, kształtuje jego dorosłe życie. No cóż, żarcie ohydne, ale miłe wspomnienia zostają.
Żyj globalnie, jadaj lokalnie
Podczas gdy nasi rodzice mieli problemy z dostaniem podstawowych produktów (jak słynne pomarańcze, które władza „rzucała” tylko na święta), problemem naszego pokolenia jest ich nadmiar. Współczesny Polak w poszukiwaniu produktów z najdalszych krain, gubi się między półkami w hipermarkecie, nie potrafiąc niczego znaleźć.
Zmieniła się polska rodzina, a przynajmniej ten jej wielkomiejski model. Panowie odkrywają, ile przyjemności może przynieść własnoręcznie przyrządzone sushi. W peerelu, w czasach wiecznych niedoborów, gdy stanęliśmy przed widmem braku cukru potrzebnego do domowych wypieków, pukaliśmy do drzwi sąsiada. Bo sąsiad to była instytucja. Dziś nie potrafimy nawet wymienić nazwiska człowieka zza ściany. Restauracje, na jedzenie, w których niegdyś pozwolić mogła sobie tylko klasa próżniacza lub partyjni dygnitarze, wyzwoliły Polaków od domowych obiadów. Coraz rzadziej jadamy razem przy jednym stole, coraz mniej mamy czasu na wspólne rozmowy. Może dlatego polski dyskurs publiczny coraz bardziej chamieje.
Dzięki telewizyjnym show, tym ze słowem Chef w tytule, gotowanie stało się w Polsce modne. A jako że po 25 latach wolności dorobiliśmy się w końcu w Polsce (a raczej w Warszawie i paru innych większych miastach) prawdziwej klasy średniej, zaroiło się nam od hipsterskich knajp i sklepów ze zdrowym i organicznym jedzeniem.
Ale, o ironio, historia zatoczyła pełne koło i okazało się, że najedzony kąskami z całego świata Polak, coraz częściej odwraca swój tęskny wzrok za tradycyjnym kotletem schabowym z ziemniakami. Ten mechanizm Agata Pyzik porównuje w „Gazecie Wyborczej” do brytyjskiego zjawiska „austerity nostalgia”. Bogaci bawią się, udając biednych. „Autentyzm” staje się glamour. Ale ja mam też inne wytłumaczenie. Polacy mogą osiągać sukcesy, pnąc się po szczeblach kariery, podróżować i cieszyć się dużymi przychodami na koncie. Nie zmienia to jednak naszej natury — jesteśmy konserwatywni i nie lubimy zmian. Paradoksem jest więc, że nasz naród miał nieoceniony wkład w upadek komunizmu.